Ale tyle wystarczyło, aby rozpocząć litanię pod tytułem: mamo, ja też chcę psa.
Podejść miałam kilka: przychodziłam z błyszczącymi oczkami, składałam rączki jak do modlitwy i pytałam, czy możemy wziąć szczeniaczka, bo koleżance z podwórka się urodziły i chce oddać. Kiedyś nawet z drugiego końca miasta wiozłam na rączkach małe szczenię, licząc na to, że jak zobaczą, to zmiękną.
NIE. Kończyło się na jaju tamagotchi i haśle, że jak tym się nie opiekuję, to tym bardziej nie zajmę się żywym zwierzęciem.
I czas mijał... aż pojawił się Bono :) zakupiony pod realem od gościa, który zarzekał się, że rasowy i że utopi jak ktoś nie weźmie. Serce zmiękło i w ten sposób zyskałam najlepszego przyjaciela na świecie.
Ale przyszły studia, przyszła przeprowadzka... i choć nigdy nie było dnia, w którym nie pomyślałabym o Łałie, ten brak zwierząt gdzieś tam się tlił.
W listopadzie 2013 znalazł nas kot. Kot oryginalny... kot trochę jak pies. Gaduła. Taki koteł jakich mało.
Chwilę później dołączył do niego drugi - już taki bardziej typowy z charakteru.
Za nim przyszła fundacja Głosem Zwierząt i dałam nura w pomaganie tym, którzy głosu nie mają.
I tak to trwa, choć niedługo, to intensywnie - zbieram fundusze, ratuję koty, pomagam doraźnie, szukam domów, zachęcam do wsparcia, szukam zaginionych, rozwieszam plakaty...
I tak ciut ciut mniej boli to, że nie ma koło mnie tej najpiękniejszej psiej mordki.
Ciut ciut mniej, tyle co nic.